czwartek, 26 stycznia 2012

Podroz do Malawi

Moja podroz do Malawi zaczela sie na lotsnisku w Lusace. Opuszczalem to miejsce gotowy na poznawanie kolejnego afrykanskiego kraju. Wszytsko byloby fajnie gdyby nie wiza. Nauczony doswiadczeniem zawczasu wypelnilem niebiekie formularze ze nic nie wyzwoze, i dlaczego wyjezdzam i pelen przekonania dokonalem odprawy. Zdziwienie nastapilo przy odprawie paszportowej. Okazalo sie ze wiza sie skonczyla tydzien wczesniej. Ups.. No coz celnik zaczal pytac, a po co bylem w Zambi, jak dlugo, czemu tyle razy i ze kara bedzie 4 mln kwacha i wogole.
Ponarzekal, ponarzekal z drugim sie skonsultowal. Na pytanie czy mozna dokupic wize, pomyslal przetrawil...
Nowa "wiza", oczywiscie nieistniejaca, kosztowala pozbycie sie prezydenta Franklina z mojej kieszeni.
Nastepna wizyta w Zambii nie wczesniej niz przed listopadem.

Wiza w wydaniu Zambii

Dalej bylo juz z gorki, albo raczej w gore. Lot do Lilongwe jakim boeingiem. Szalony pilot zaraz po oderwawniu sie od plyty lotniska zaczal skrecac. Pilot byl Murzynem jak nic. Strach ogarnal moich wspolpasazerow pod koniec lotu. Widok Araba modlacego sie do Allaha w samolocie - moznaby przytoczyc za za wszystko inne zaplacilem mastercardem. Pytanie skad wiedzial w ktora strone jest Mekka. Oczekiwanie na nastepny samolot w Lilongwe i 50 minutowy lot bo Blantyre...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz